Tak jak obiecałam, czas na drugą
część wspomnień o ukochanych książkach z dzieciństwa. Na pewno
moje wspomnienia są też i częścią waszych:)
Pozostając w sferze literatury
angielskiej, czas na „Mary Poppins”, „Kubusia Puchatka”,
„Feniksa i dywan”. Ten typ literatury dla dzieci bardzo mi
odpowiadał i odpowiada nadal. Duży poziom abstrakcji, ogromne pole
dla wyobraźni i to, że wszystko wydawało się możliwe –
uwielbiałam to. Nie dziwiły mnie wcale tańce konstelacji
gwiezdnych , ożywające rzeźby w parku ani drewniany Noe i jego
córki w „Mary Poppins”. To, że wszyscy kłusowali na cukrowych
laseczkach w powietrzu czy to, że Janeczka wchodziła w talerz z
namalowanym obrazkiem a Mary fruwała na parasolu też było całkiem
normalne. Żałowałam tylko, że nie mogłam tego wszystkiego robić
razem z nimi. Podobnie fascynujące były przygody dzieci z serii
książek „Pięcioro dzieci i coś”, „Historia amuletu” i
„Feniks i dywan” Edith Nesbit. „Coś” to był piaskoludek,
przedpotopowy stworek, spełniający życzenia , który jednakże
miał bardzo zgryźliwy charakter i okropnie marudził. Pięcioro
rodzeństwa przeżywało dzięki niemu niesamowite przygody, mogli
podróżować w czasie, poznawać inne cywilizacje i oglądać cały
świat. Jednak nieopatrznie wypowiadane życzenia często obracały
się przeciwko nim. W ostatniej części cyklu dzieci odbywały
podróże na latającym dywanie a ich sprzymierzeńcem był cudowny
ptak Feniks.
No i klasyka: Kubuś Puchatek.Ale tylko
i wyłącznie w genialnym tłumaczeniu Ireny Tuwim. Żadna tam
Fredzia Phi-Phi (znów ten nieszczęsny gender!!!!) Tu abstrakcja
osiągała szczyty a angielski humor nie zawsze był zrozumiały dla
małych dzieci. Ja jednak bawiłam się świetnie, a bohaterowie byli
mi bardzo bliscy, zwłaszcza melancholijny Kłapouchy i rozbrykany
Tygrysek. Zresztą wszyscy byli rozkoszni i bardzo charakterystyczni:
Sowa Przemądrzała (pisząca „ Z Pąwiąszowaniem
Urorurorurodzin”), rzeczowy Królik i jego Wszyscy Krewni i Znajomi
Królika, zatroskana i trochę nieobecna duchem Mama Kangurzyca,
roztargniony Prosiaczek... Sam Puchatek wydawał mi się poczciwy acz
nieco tumanowaty ( no powiedzmy mało bystry), ale sam mówił o
sobie, że jest misiem o bardzo małym rozumku... Żal mi było
zawsze Kłapouchego, który zgubił ogon i miał bardzo pesymistyczny
światopogląd... Na zawsze zapamiętam hasło „ A na garnku tak
jak drut napisane było MJUT!” Chyba ze trzy lata temu zrobiłam na
Boże Narodzenie dla całej rodziny specjalne karteczki z postaciami
z "Kubusia", dobranymi stosownie do charakteru osoby i
krótką rymowanką, wszyscy się świetnie bawili.
No to wróćmy na polskie podwórko:
dwie książki z okresu tuż po wojnie: „Dorota i jej towarzysze”
(bynajmniej nie partyjni, na szczęście!) i „Zawsze jakieś
jutro”. „Dorota” z pięknymi ilustracjami Antoniego
Uniechowskiego, opowieść o powojennych wędrówkach zaradnej
dziewczynki, której mama pojechała na Ziemie Odzyskane szukać
taty, a ciocia , do której miała się udać Dorotka, również
wyjechała spotkać się ze swoim mężem. Ludzie wtedy jeździli,
szukali się, rodziny się łączyły, wszyscy byli w jednej wielkiej
podróży. Książka opisuje różne przygody Dorotki w drodze,
ludzi, którzy jej pomagali a w końcu miejsce, w którym osiadła na
dłużej: ni to dom dziecka, ni to prywatny ośrodek dla sierot
wojennych, prowadzony przez Czarnulę (a właściwie Teodorę, która
nie znosiła swojego imienia) i jej brata, weterynarza. Dorotka
zostaje poddana różnym próbom: musi ugotować obiad dla wszystkich
( a jest ich dużo!), musi zajmować się dziećmi ze wsi podczas
żniw, pomagać szczepić drzewka w ogrodzie. Ratuje od śmierci
kotka Dymka, którego ktoś chciał utopić, sama o mało nie tonąc
w bagnie. Zostaje w Sosnówce (bo tak się ten dom nazywał) i czeka
na powrót rodziców. Bardzo sympatyczna książka, pisana bez
indoktrynacji politycznej, raczej ku pokrzepieniu serc ludzi w
trudnych sytuacjach życiowych po wojnie. Ludzie są tam dobrzy i
życzliwi, dzieci zaradne i radzące sobie na miarę swoich
możliwości, a nawet więcej, bo musiały być wcześniej
dorosłe.Myślałam, że tylko ja tak dobrze pamiętam tą książkę
i darzę ją sentymentem, ale trafiłam na całą dyskusję w
internecie na jej temat, ludzie przypominali sobie nawzajem różne
szczegóły, zastanawiali się które wydanie było pełne, a które
nie. To naprawdę miłe, że tak wielu osobom zapadło to w pamięć.
No i druga książka „Zawsze jakieś
jutro”. Rzecz dzieje się ciut później, chyba w latach
pięćdziesiątych. Po śmierci mamy Joasia Uruska trafia do
zniszczonego przez wojnę Wrocławia, do przyjaciółki swojej mamy i
idzie tu do liceum. Poznaje nowych przyjaciół, (choć z początku
trudno) a przede wszystkim Marka Międzyrzeckiego, który staje się
bardzo ważną osobą w jej życiu. Najpierw jako wróg, potem jako
przyjaciel, a jeszcze później jako być może ktoś więcej...
Książka fantastycznie oddaje klimat tamtych lat, życie szkolne,
pierwsze uczucia i przyjaźnie. Joasia zresztą swoje życie
uczuciowe umie skomplikować do granic możliwości, durząc się
przed maturą w studencie Tadeuszu, który porywa ją w wir życia
studenckiego, klimat klubów, jazz (może to był już początek lat
60-tych??), wyjazdy na narty... Joasia odchodzi trochę od szkolnych
przyjaciół, nie widząc tego co ma pod nosem, czyli Marka i jego
uczuć. Ale potem trochę mądrzeje... Czytałam to chyba z dziesięć
razy, rozleciało się prawie całkiem, ale jest gdzieś na
zakurzonych półkach. Sentymentalna jestem okropnie i sobie niedawno
odkupiłam:))
Nie myślałam nawet, że tyle
przyjemności sprawi mi pisanie o tych wszystkich książkach i
przypominanie sobie nie tylko fabuł, ale i faktów związanych z
nimi, z moim dzieciństwem i wczesną młodością. No cóż,
starzeję się niechybnie i nieuchronnie... O, taka węgierska
książka o pionierach „Zwycięzca pilnie poszukiwany”, czytając
ją zjadłam chyba pół pudełka wiśni w czekoladzie i było mi
straszliwie niedobrze...
Przepiękny był cykl opowiadań
Tadeusza Grabowskiego o zwierzętach, pisany w międzywojniu.
Przemądre i uczłowieczone koty i psy zamieszkujące wspólnie w
dużym gospodarstwie i walczące z gospodynią, kawka chodząca za
człowiekiem jak pies, owieczka, sroki... Cały zwierzyniec.
Najmądrzejsze były psy, Pucek, Bursztynek, Reksio... Przezabawne
było spotkanie sprytnych wiejskich kundli (z całym szacunkiem,
oczywiście!) z arystokratycznymi psimi gośćmi, Tiuzdejkiem
(chart angielski, stąd imię – Tuesday) i Mikaduchną –
maltańczykiem, który miał bohaterskie serce w mikrej postaci.
Pamiętam jak Pucuś ściągnął kotleciki cielęce, przygotowane
dla gości, zupełnie mimochodem i niechcący oczywiście, właściwie
to dwa same spadły, a na co komu takie uwalane, a jednego zostawiać
jakoś nie wypadało... Do naszego słownika domowego weszło też na
stałe określenie „psie perfumy”, których uwielbiali używać
bohaterowie opowiadań, a które stanowiły pomyje, zgniłe jarzyny,
śmierdzące kości itp. Gdy którykolwiek z naszych kolejnych psów
wytarzał się w jakichś świństwach, mama zawsze mówiła, że
używał psich perfum.Szczytowym osiągnięciem popisał się tu
Muki, który wytarzał się w padlinie i nawet po kąpieli śmierdział
upiornie, a tato, chcąc poprawić sytuację, dołożył swoje trzy
grosze i pokropił go słynną wodą kolońską „Przemysławka”...
Efekt pomieszania tych dwóch zapachów był tak piorunujący, że
biedny pies musiał spać na podwórku przez trzy dni, dobrze, że
było lato... Ale wróćmy do bohaterów opowiadań, którzy po
„wyperfumowaniu” się z lubością przechadzali się między
świeżo rozwieszonym praniem, starannie się wycierając, aby na
koniec ułożyć się do drzemki na klombie rzadkich kwiatów,
sprowadzonych z daleka... Smutne opowiadania pomijałam starannie,
płakałam okropnie, gdy jakiemuś zwierzątku działa się krzywda.
Zresztą mam to chyba do dziś.
Teraz pora na trochę melancholii i
trylogię Natalii Rolleczek „Kuba znad Morza Emskiego”, „Choinka
z Monte Bello” i „Wyspa San Flamingo" . Bohaterem wszystkich
trzech książek jest Kuba, chłopiec mieszkający w Krakowie w
starym domu z dzikim ogrodem. Kłopot polega na tym, że ogród ma
zniknąć pod naporem buldożerów i rozbudowy. Kuba próbuje jakoś
z tym walczyć i szuka sposobów na ocalenie ogrodu. Poznajemy trochę
dziwaczną rodzinę Kuby, dziadków, którzy go wychowywali, jego
ciotkę zwaną „Statuą” i jej niepozornego męża, zwariowanego
wuja grotołaza i geologa Boromeusza, tylko jakoś nie pamiętam
rodziców, mama nie żyła a taty nie było, nie pamiętam
dokładnie. W pozostałych częściach Kuba jedzie na wieś po
choinkę i odkrywa trochę tajemnic rodzinnych, a potem spędza lato
z wujem Boromeuszem i jego kolejną , jak wtedy mówiono, „sympatią”,
której nie znosi i której dolewa do mleka jaszczurcze jajeczka...
Wszystko dzieje się w latach 60-tych i 70-tych, jest przesycone dużą
porcją melancholii i poezji i jakiejś niezwykłości zwykłego
świata. Ta niezwykłość to efekt wyobraźni Kuby i autorki, to
wspaniała umiejętność nadać zwykłemu życiu rysy baśniowe, a
zwykłym, nudnym ludziom nadzwyczajne cechy , o których nikt nie
wie. Chyba to trochę tak, że w każdej poczwarce drzemie motyl...
Z autorką, Natalią Rolleczek wiąże się zresztą pewna opowieść
rodzinna. Otóż wychowywała się ona w Zakopanem, w sierocińcu
prowadzonym przez siostry zakonne . Było to bardzo smutne
dzieciństwo, zimne, głodne i pełne przemocy. Opisała to w książce
„Drewniany różaniec”, która wywołała skandal w swoim czasie.
Ale nie o tym chciałam pisać. W czasie wojny i trochę po,moja
babcia prowadziła mały sklepik z „artykułami kolonialnymi” w
naszym domku. Sklep mieścił się w małym pokoju, wejście było od
frontu. A w drugim pokoju mieszkała babcia z córkami, tj. moją
mamą i ciocią. Podczas wojny babcia udzielała wielu osobom kredytu
i nie liczyła na to, że po wojnie ktoś jej coś zwróci. Natalia
Rolleczek była jedyną osobą, która jej odesłała pieniądze z
Krakowa.
Nie chcę was straszyć, ale została
mi jeszcze trzecia część wspomnień książkowych, tym razem
bardziej przygodowych. A więc - Ahoj przygodo i do następnego
razu:))))
Mika